lumin1 lumin1
508
BLOG

Czy poświęciliśmy też Milinkiewicza?

lumin1 lumin1 Polityka Obserwuj notkę 25

 

„Miało być o jeżach, nie o komunistach…”,ale pojawiła się – jedynie zdawkowo sygnalizowana przez media – sprawa dziwnej rezygnacji z kandydowania na prezydenta Białorusi Aleksandra Milinkiewicza. Polski kontekst tej sprawy – o ile jest prawdziwy – wygląda niepokojąco.
 
Tydzień temu Aleksandr Milinkiewicz, kandydat zjednoczonej opozycji w poprzednich wyborach prezydenckich na Białorusi i główna postać prozachodniej opozycji w tym kraju niespodziewanie (także dla swoich współpracowników) ogłosił decyzję o rezygnacji z kandydowania w tegorocznych wyborach prezydenckich. W oficjalnym oświadczeniu stwierdził, że wobec braku koniecznych jego zdaniem zmian w ordynacji wyborczej oraz niechęci opozycji do wystawienia wspólnego kandydata „nie ma wyborów, a jest tylko kampania wyborcza”– inaczej mówiąc nie będzie firmował swoim nazwiskiem kolejnej farsy. Zaznaczył przy tym, że jego organizacja „O wolność” oraz on sam będą monitorować wybory popierając łącznie wszystkich kandydatów o demokratycznych korzeniach. Decyzja o rezygnacji z kandydowania nie oznacza również w żadnym razie rezygnacji Milinkiewicza z dalszej działalności politycznej. Tyle główny zainteresowany oficjalnie.
Polskie media przekazały publice wspomniane oświadczenie, w większości bez komentarzy i na tzw. „27 stronie petitem”. Jedynym miejscem gdzie można znaleźć nieco szersze omówienia sprawy jest portal Kresy.pl. Innymi słowy sprawa utonęła w morzu medialnych informacji i pies z kulawą nogą się nią nie interesuje.
Wszystko byłoby ok. – cóż w końcu dziwnego w tym, że demokratyczny opozycjonista nie chce brać udziału w a priori niedemokratycznych wyborach, które na dodatek zostaną najprawdopodobniej sfałszowane? – gdyby nie dwa szczegóły w postaci obecnej sytuacji na Białorusi i nowych działań Rosji w kontekście nadchodzących wyborów prezydenckich z jednej strony oraz dziwnej i niewyjaśnionej postawy Polski wobec białoruskiej polityki rosyjskiej i osoby Milinkiewicza z drugiej.
 
Wedle samego Milinkiewicza sytuacja przed nadchodzącymi wyborami różni się istotnie in plus w stosunku do roku 2006: „W 2006 roku władza była silniejsza, nie było konfliktu z Federacją Rosyjską. Teraz Łukaszenka jest słaby, jak nigdy. Gospodarka znajduje się na krawędzi katastrofy, toczy się wojna informacyjna”. Z tym opisem zgadza się większość opozycjonistów białoruskich, jak też niezależnych komentatorów na zachodzie i w Polsce. Dodatkowo pozycję „Baćki” pogarsza rosnąca irytacja Rosji, dla której stałe poparcie udzielane nieobliczalnemu w istocie dyktatorowi jest niezwykle niewygodne wizerunkowo i coraz mniej owocne gospodarczo. Trudno zatem zrozumieć dlaczego nagle Aleksandr Milinkiewicz zdecydował się zrezygnować z kandydowania w sytuacji rokującej niejakie nadzieje na sukces? Tym bardziej, że cztery lata temu, w nieporównanie gorszych warunkach politycznych i przy takim samym stanie prawnym podjął i prowadził do końca wspaniałą, choć beznadziejną walkę.
 
Część odpowiedzi wydaje się znajdować nie w Mińsku, lecz w Moskwie. Nadchodzące wybory prezydenckie stanowią dla Kremla znakomitą okazję do „miękkiego” rozwiązania nabrzmiałego problemu Łukaszenki, przy zachowaniu realnej kontroli nad Białorusią. I oto w roku 2009 na białoruskiej scenie politycznej pojawił się, niczym diabeł z pudełka, Władimir Neklajew, luźno związany z opozycją, lecz szerzej nieznany, białoruski poeta, kierujący kampanią „Mów Prawdę!” („Говори Правду!”) - ruchem o niejasnych celach, za to gigantycznym – jak na białoruskie standardy – budżecie. Ów budżet właśnie (ok. 7 - 10 milionów dolarów wydanych w sumie w latach 2009-2010), bliski łącznej kwocie wszystkich grantów zachodnich na całą opozycję białoruską oraz wydawanie pieniędzy bez żadnych rozliczeń (co jest w wypadku grantów zachodnich niemożliwe) nie pozostawiał wątpliwości, co do pochodzenia pieniędzy. Sprawa była tak oczywista, że organizacja „Mów Prawdę!” musiała coś z siebie w tej sprawie wydusić i stwierdziła, iż środki te pochodzą rzekomo z donacji samodzielnych białoruskich biznesmenów mieszkających i prowadzących interesy w Rosji.
Problem w tym, że jak ustalił niezależny analityk białoruski Igor Tyszkiewicz z grona 5 podanych nazwisk tylko jedna osoba (Wasilij Leonow) rzeczywiście prowadzi samodzielne przedsiębiorstwo. Co do pozostałych dwóch z nich pracuje w „Łukoilu” (przy czym jeden jest wiceprezesem firmy), jeden w „Gazpromie” i jeden w „Kamnefcie”. Innymi słowy, w (niewielkim) uproszczeniu są „na garnuszku” Kremla.
Żeby było zabawniej, po ujawnieniu tych faktów „Mów Prawdę!” zdementowało jakoby powyższe osoby opłacały jej działania, zaś na wszelkie pytania dotyczące źródeł finansowania konsekwentnie odmawiają odtąd odpowiedzi, poza enigmatycznym stwierdzeniem, że „pochodzą z Europy” – można by nieco złośliwie powiedzieć, że w sensie geograficznym to prawda.
Z 99% pewnością można domniemywać, że Moskwa postanowiła po prostu wystawić swego kandydata w wyborach w sposób umożliwiający obejście drakońskich limitów finansowych w kampanii prezydenckiej (zgodnie z białoruskim prawem łącznie wolno wydać sztabowi wyborczemu nieco ponad sto tysięcy dolarów w przeliczeniu).
Gdyby ktoś miał wątpliwości czy taki manewr ma sens warto przypomnieć, że, co prawda w innych warunkach, ale dokładnie w ten sam sposób wylansowano w 1994 nikomu nieznanego dyrektora kołchozu, Aleksandra Łukaszenkę. Dzięki gigantycznemu wsparciu logistycznemu i finansowemu, które mogło wówczas pochodzić tylko od rosyjskich służb specjalnych, z drobnego, prowincjonalnego aparatczyka stał się w ciągu paru miesięcy ulubieńcem narodu i w efekcie prezydentem.
Zamiana przaśnego, wynarodowionego sowietofila, o manierach i stylu rządzenia drobnego czekisty, na, w tym samym stopniu podległego, białoruskiego inteligenta, o delikatnych afiliacjach opozycyjnych (a więc o niebo łatwiejszego „do przełknięcia” przez Zachód) jest dla obecnych władców Rosji perspektywą bardzo kuszącą.
 
Według portalu „Białoruski Partyzant” przed decyzją Milinkiewicza o wycofaniu się z wyborów naciskano na niego by zrezygnował właśnie na rzecz Neklajewa pod groźbą wycofania się wszystkich sponsorów zewnętrznych. Nie bardzo wiadomo, kto konkretnie naciskał, ale można zakładać, że raczej nie administracja Łukaszenki ani też związani z Kremlem oligarchowie rosyjscy – pozostają zatem rodzimi przedsiębiorcy (z których i tak mało kto odważyłby się jego kampanię otwarcie wspierać) albo europejskie oraz amerykańskie organizacje i rządy. Milinkiewicz szantażowi się nie poddał, bo poza tymi źródłami pozostawała mu jeszcze… Polska.
Milinkiewicz więc do nas przyjechał, odbył szereg rozmów, w tym z oficjelami z MSZ, wrócił i… ogłosił, że nie kandyduje. Niemal równocześnie z tym oświadczeniem „Kommiersant” opublikował artykuł „Polska wypadła z białoruskiego wyścigu” twierdząc w nim, że decyzja białoruskiego opozycjonisty wynika z utraty wsparcia Polski. Według autorów tekstu Polska „w warunkach normalizacji relacji z Rosją, nie chce stwarzać konkurencji kandydatowi, któremu poparcia udzieli Moskwa”. Sam Milinkiewicz miał zaś nieoficjalnie przyznać, że faktycznym powodem jego decyzji jest brak wsparcia politycznego, moralnego i finansowego Zachodu, a szczególnie Polski. „Kommiersant” powołuje się na informacje podane w polskim portalu wpolityce.pl, który reklamuje, jako „znany ze swej bliskości do polskiego MSZ”.
 
Uczciwość i zdrowy rozsądek nakazują w tym miejscu zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, zastanawiające jest, dlaczego akurat „Kommiersant” (dziennik, który, delikatnie mówiąc, przestał uchodzić za niezależny, co najmniej od czasu przejęcia go z rąk Bierezowskiego przezUliszera Usmanowa) pochyla się z troską nad demokratyczną opozycją białoruską – chyba, że tekst ten należy czytać jako wyraz uznania dla kolejnej bezwarunkowej kapitulacji obecnej polskiej administracji wobec interesów Kremla.
Po wtóre, odniesienie do poważnego, polskiego portalu politycznego sprawia solidne wrażenie, ale tylko do czasu lektury konkretnego teksu, z którego informacje „Kommiersant” zaczerpnął. Okazuje się bowiem, że nie jest to nota agencyjna, czy też poważny artykuł z odniesieniami do źródeł, lecz krótki, czysto publicystyczny wpis niejakiej „Osy”.
Autorka (lub autor) zdaje się rzeczywiście nieźle poinformowana, nie podaje jednak skąd czerpie wiedzę. W dodatku poza rzeczami łatwymi do potwierdzenia i w 100% prawdziwymi (jak np. informacja o drastycznej redukcji wsparcia finansowego przez MSZ wszystkich, polskich organizacji zajmujących się Wschodem, czy nieoficjalnymi stwierdzeniami współpracowników Milinkiewicza, że odmówiono mu pomocy) znaleźć tam też można, delikatnie mówiąc, plotki – konkretnie chodzi tu o sprawę rzekomej deklaracji przyznania Milinkiewiczowi nagrody im. Lecha Wałęsy, co wg. Osy w wyniku nacisków MSZ zmieniono na formułę „wszystkich demokratycznych kandydatów na prezydenta”, a jest ich coś z ośmiu czy jedenastu (zależy jak liczyć) – od razu wyjaśnię, że gdyby Milinkiewicz miał nagrodę „w kieszeni” mógłby spokojnie brać się za kampanię, bo poza mniej lub bardziej rzeczywistym prestiżem dostaje się też 100 tysięcy Euro.
Skąd Osa to wie? Trudno zgadnąć. Z tekstu w wpolityce.pl wynika, że sprawa jest powszechnie znana w tzw. „środowisku”, co jest bzdurą kompletną. I żona (od lat zawodowo zajmująca się tzw. republikami postsowieckimi) i ja podzwoniliśmy do Warszawy i nikt z naszych świetnie w białoruskich sprawach zorientowanych rozmówców nic na ten temat nie wiedział – to raz. Dwa – nagrodę przyznaję Fundacja formalnie niezależna i choć z pewnością MSZ ma wpływ na decyzję kapituły nie wydaje jej też „poleceń służbowych”, choćby dlatego że zasiadają w niej poważne postacie (np. Vaclav Havel). Trzy - nagroda będzie przyznana 29 września i dopiero wtedy można będzie coś realnie sensownego na ten temat powiedzieć. Jeśli jednak przepowiednie Osy się sprawdzą oznaczałoby to naprawdę nielichy pasztet.
Dlaczego? Powiedzmy najpierw wyraźnie: wszystko, co napisałem powyżej to zestaw poszlak, nie dowodów. Nie można z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że polski rząd pod naciskiem Moskwy z premedytacją odciął się od białoruskiej opozycji w momencie dla niej najważniejszym, w dodatku bezwarunkowo, czyli „za bezdurno”.
 Jednak fakty w postaci ograniczenia finansowania własnych organizacji wspierających demokrację na Wschodzie, wycofanie przez Milinkiewicza swej kandydatury po rozmowach w Polsce i to przed najbardziej teoretycznie obiecującymi z dotychczasowych wyborów, w dodatku oficjalnie motywowane w sposób, który trudno traktować poważnie, a do tego nieoficjalne, ale potwierdzone przez różne źródła (od wspomnianych portali i gazet, po osobiste rozmowy ze współpracownikami Milinkiewicza) stwierdzenia, że Milinkiewicz rezygnuje, bo odmówiono mu jakiegokolwiek wsparcia to trochę za wiele jak na moją wiarę w paskudny splot niekorzystnych przypadków.
Jasne. Mamy poważniejsze i doskonale „otrąbione” dowody uległości, a nazywając rzeczy po imieniu skrajnie bezmyślnego serwilizmu obecnej ekipy wobec Kremla. Smoleńsk i umowa gazowa, a chyba też i odpuszczenie gazoportu, o czym pisał ostatnio Seawolf, nie pozostawiają wielu wątpliwości.
Tym niemniej serwilizm, jawne lokajstwo nawet, zazwyczaj czemuś służy! Skoro odpuszczamy nawet resztki nic nas nie kosztującej (bo chyba trudno kilkaset tysięcy złotych nazwać kosztami w kontekście wydatków państwa, które „lekką ręką” zwiększa sobie np. budżet Kancelarii Prezydenta o kilkadziesiąt milionów, co podobno „nie ma wpływu” na nic) samodzielnej polityki wschodniej, to „po co jemy tę żabę?”. Po co to państwo jest, a raczej gdzie się podziewa? Na wakacjach? Stadionach? W telewizji (prywatnej zresztą)?
Chyba, że jest coś, o czym nie wiemy – np. jakieś ultimatum rosyjskie, groźby militarne? Może jacyś terroryści, prorosyjscy dla odmiany, (kilkadziesiąt tysięcy takich ćwiczy od paru lat na Kaukazie, więc jest z czego wybierać) kogoś, komuś w rządzie porwali, a my nie wiemy i bez sensu zgrzytamy zębami? Tyle, że w takim razie może czas najwyższy byśmy się dowiedzieli o co tu chodzi.
A propos „dowiedzieli się”. Przy okazji całej tej nieładnie pachnącej sprawy pomyślałem sobie, że bardzo to smutne jak nisko upadło już w Polsce niezależne dziennikarstwo. Całą historią – mimo, że tydzień już minął – nie zainteresował się jak dotąd żaden poważny dziennik. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje chyba, że Milinkiewicz, w stadium ostatecznego rozgoryczenia, ogłosi taką rzecz publicznie (byłby politycznym samobójcą), a tym bardziej, że coś takiego stwierdzą sami z siebie smutni panowie z MSZ. Mógłby się chyba znaleźć jakiś dziennikarz chcący groźbą publicznej kompromitacji przycisnąć naszych oficjeli i pociągnąć temat?
Bądź, co bądź rzecz dotyczy jedynej sfery polityki zagranicznej, w której realnie moglibyśmy mieć coś do gadania, a będzie ona decydować np. o prestiżu i wiarygodności Najjaśniejszej Rzeczpospolitej w, co najmniej, kilku krajach (może i nie najważniejszych w świecie, ale z nami graniczących). I to na długie lata.
W sumie jednak nie ma się co dziwić. Zawsze jakieś ważniejsze sprawy się w redakcjach objawią – a to się Jowisz przybliży, a to kolejna „manifa” się odbędzie, albo i nie, względnie kolejny międzynarodowy mandaryn od kopania piłeczki pogrozi paluszkiem albo i po główce pogłaszcze.
W końcu chodzi o to „żeby było miło” – zwłaszcza niektórym, „zgoda budowała”- póki co jeszcze nie autostrady ale i do tego dojdziemy (jak nie my to nasze prawnuki, o co się tu gorączkować), a „stosunki się ocieplały” – zupełnie jak klimat. Brrrr!
lumin1
O mnie lumin1

Jestem historykiem, ciągle jeszcze. Byłem nauczycielem, muzealnikiem, z przeproszeniem polszczyzny edukatorem, ipeenowcem od edukacji i wystaw i Bóg wie czym jeszcze. Jestem też katolicką konserwą, ale z chłodną głową, "szydercą i głupawcem", miłośnikiem cytatów wszelkich. Nie trawię wrzasku - także na piśmie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka